Pamiętam, że tamtego dnia wszystko szło nie tak. Nie mogłem zamknąć drzwi. Potknąłem się o kamień. Autobus, do którego wsiadałem, tym razem się nie zatrzymał. Wściekłem się i pomyślałem, że kierowca miał powody. W głowie napisałem już skargę. Potem ochlapał mnie samochód, no i poczułem złość oraz wszechobecny chłód. Tego dnia nie padał deszcz.
Postanowiłem wrócić do domu. Godzina siódma trzydzieści pięć. Wiatr. Z lewej i z prawej coraz większe podmuchy. Próbuję zasłonić twarz. Otulam kołnierzem szyję i ochraniam głowę. Świst i nagłe uderzenie powietrza szamoczą moim ciałem w każdą stronę. Odgłos wichury jest nie do zniesienia.
Uderza mnie w lewą stronę. To był silny podmuch. Chciał, abym przewrócił się w konkretną stronę. Wzbraniałem się. Nie chciałem upaść. A jednak. Nie dałem rady. Żywioł zdawał się mieć inne plany. Leżałem kilka chwil. Kiedy byłem wpatrzony w niebo, chmury zaczęły znikać, wiatr ustawał, a promienie słońca padały na moją twarz. Wstałem. Uspokoiłem się i pomyślałem, że być może byłem świadkiem dość nietypowej anomalii pogodowej. Chciałbym, żeby tak było. Odwróciłem się i zobaczyłem ogromne pole. Cmentarz niezliczonych nagrobków porastających roślinnością. Dwa tysiące pięćset czterdzieści dwie bryły wystające z ziemi.
Od tamtego dnia chowam łzy do specjalnego naczynia.
© Artbook